Waszyngton, trzecia nad ranem.
Nocne życie powoli zamiera. Wilgotne po niedawnym deszczu powietrze niesie ze sobą zapach gnijących liści, które opadają z drzew i ścielą się rdzawym dywanem pod stopami tych nielicznych nieszczęśników, którzy o tej porze muszą iść do pracy.
Derrick Logan wysiada z taksówki lekko się zataczając i staje przed frontowymi drzwiami swojego mieszkania. Po kilku bezskutecznych próbach wreszcie udaje mu się włożyć klucz do zamka i przekręcić. Drzwi otwierają się, nie wydając żadnego dźwięku.
Derrick staje w korytarzu i maca po ścianie, starając się znaleźć włącznik światła. Wrócił właśnie z suto zakrapianej kolacji z kilkoma republikańskimi kongresmenami, podczas której usłyszał wiele komplementów i jeszcze więcej obietnic. Perspektywy wyglądały zachęcająco.
Jeszcze zanim znajdzie włącznik, słyszy coś, co sprawia, że po plecach zaczynają mu chodzić ciarki. Słyszy dobiegającą z gabinetu znajomą muzykę. To Agnus Dei Samuela Barbera. Gdy tak stoi nieruchomo przy drzwiach i wsłuchuje się w ciemność, muzyka wydaje mu się dziwnie złowroga.
Mimo, że jest pijany, ma całkowitą pewność, że zostawił stereo wyłączone. Odkąd wiele lat temu zapomniał zakręcić gaz i omal nie doprowadził do wybuchu, dokładnie sprawdza wszystko przed wyjściem z domu.
W nagłym przebłysku instynktu samozachowawczego rzuca się z powrotem w stronę drzwi, ale jest za późno. U nasady szyi czuje chłodny dotyk lufy pistoletu. Jednocześnie czyjaś dłoń zakrywa mu usta.
- Nie rób scen – szepcze mu do ucha głos, który Derrick rozpoznaje natychmiast, podobnie jak muzykę.
***