POWRÓT

                                          WYMARZONA DYSTOPIA



Gdy wydałam swoją powieść Droga do Little Star, której akcja toczy się w roku 2045, niektórzy czytelnicy wyrażali zdziwienie, a nawet rozczarowanie faktem, że położyłam znacznie większy nacisk na aspekt psychologii postaci i relacji między nimi niż na przedstawienie scenografii post-apokaliptycznego świata. Tego rodzaju reakcje bynajmniej mnie nie zaskoczyły, ponieważ jeśli autor czy autorka decyduje się na umieszczenie swoich bohaterów w świecie przyszłości, nawet niedalekiej, czytelnicy mają prawo oczekiwać elementów typowych dla powieści futurystycznej, mają też prawo być rozczarowani, gdy tych elementów jest niewiele lub zgoła brak. Powstaje jednak pytanie, na ile te oczekiwania są spowodowane takim, a nie innym marketingiem danej powieści (bo nie ulega wątpliwości, że znacznie szybciej i łatwiej jest dotrzeć do czytelników będących fanami konkretnego gatunku, w tym przypadku post-apo czy powieści dystopijnej – mimo, że jest to tylko jeden z gatunków, do których można przyporządkować Drogę do Little Star – niż przekonać czytelników literatury głównego nurtu do książki nieznanej autorki, choćby obietnicą rozbudowanej psychologii postaci i refleksji nad kondycją ludzkości), a na ile popularnym obecnie w kulturze zjawiskiem fetyszyzacji dystopii.


Czytelnicy, którym w mojej powieści zabrakło bardziej szczegółowych opisów świata przedstawionego, a także konsekwencji w jego budowie, nie zdają sobie sprawy, że był to z mojej strony zabieg celowy. Moim głównym zamiarem nie było wykreowanie post-apokaliptycznej rzeczywistości rodem z powieści braci Strugackich czy kogokolwiek innego. Skupiłam się na postaciach i relacjach między nimi, scenografię nakreślając jedynie pobieżnie z kilku przyczyn. Po pierwsze, literatura science-fiction, która w ostatnich latach mocno skręciła w stronę ponurych dystopijnych wizji, nigdy nie cieszyła się moim szczególnym zainteresowaniem. Jeśli mówimy wyłącznie o formie, znacznie bardziej odpowiadają mi takie gatunki jak czarny kryminał, thriller psychologiczny, powieść drogi czy powieść przygodowa.

Ktoś wobec tego mógłby zapytać, dlaczego zdecydowałam się umieścić akcję w przyszłości. Odpowiedzią jest wskazanie kierunku, w którym swego czasu podążył Cormac McCarthy ze swoją powieścią Droga. W centrum znajdują się u niego bohaterowie – postacie ojca i syna, relacja między nimi oraz droga, którą podążają, metaforyczna i dosłowna. Apokalipsa u McCarthy’ego nie ma imienia, nie została też skonkretyzowana jej wyraźna przyczyna. Służy jako tło do ukazania, jak ojciec i syn radzą sobie w brutalnej, wręcz nieludzkiej rzeczywistości, jak na tym tle wygląda ich relacja oraz proces definiowania na nowo własnego człowieczeństwa. W tym sensie post-apokaliptyczna rzeczywistość jest jedynie pretekstem, jednym z elementów, pod wpływem których kształtuje się osobowość protagonisty. Tym właśnie według mnie charakteryzują się najlepsze historie - ukazują, w jaki sposób ekstremalne warunki wywierają nacisk na bohatera czy bohaterkę i zmuszają ich do zadawania sobie niewygodnych pytań, a nierzadko do ponownego zdefiniowania wartości, którymi kierują się w życiu. Im wyższa stawka, tym większe prawdopodobieństwo, że bohater pozna prawdę o sobie i stanie wobec niej zdumiony, czasem wręcz przerażony wyborami, jakich musiał dokonać i ich konsekwencjami.


Podobnie jest w mojej powieści (rzecz jasna, z zachowaniem koniecznych proporcji wobec niewątpliwego geniuszu literackiego McCarthy’ego). Zawsze w centrum historii – każdej historii – znajdują się ludzie, ich przeżycia, emocje, motywacje i dokonywane przez nich wybory. To scenografia ma służyć bohaterom, nie odwrotnie.


Powieść, film, serial dystopijny często służą jako nośnik dla gadżetomanii, widowiskowych efektów, elementów, dzięki którym odbiorca może się poczuć częścią świata przedstawionego – i chętnie dąży ku takiej imersji, zapominając o tym, że świat ten powstał po to, żeby ostrzec go przed taką, a nie inną wersją przyszłości, a nie do niej zachęcić. Szczególnie młodzi odbiorcy, gorliwie wspierani przez media, mają tendencję do koncentrowania się na zewnętrznych aspektach postapokaliptycznej rzeczywistości, nie dostrzegając ironii takiego podejścia. Jeśli nawet wymuszona przez światową epidemię zabójczego wirusa konieczność spędzania czasu w domu, gdzie są otoczeni wszelkimi wygodami i gdzie i tak spędzali do tej pory większość czasu, wywołuje w nich frustrację i niezadowolenie, to jak odnaleźliby się w świecie, którego dominującym elementem jest nieustanna walka o przetrwanie w sensie dosłownym, najczęściej przy użyciu brutalnej przemocy? Jeśli w filmach, grach czy serialach mamy do czynienia z rzeczywistością, w której panuje głód, powietrze jest zanieczyszczone do tego stopnia, że niejednokrotnie uniemożliwia oddychanie i trzeba nosić znacznie większy ekwipunek niż maseczki, a w poszukiwaniu jedzenia bohaterowie są zmuszeni do wyczerpującej, wielokilometrowej wędrówki – czy zachwyceni ukazaną w nich wizją rzeczywistości odbiorcy zadają sobie pytanie, dlaczego w ogóle mieliby chcieć żyć w takim świecie? Czy rzeczywiście jedynie przetrwanie jest celem ostatecznym?


Zadawanie tego rodzaju pytań jest bezcelowe w momencie, gdy wysiłki twórców, szczególnie wielkich produkcji, za którymi stoją wielkie pieniądze, oraz speców od marketingu koncentrują się jedynie zewnętrznych warstwach, zamiast kłaść nacisk na zagadnienia, które są naprawdę istotne. Najlepsze masowe produkcje, takie jak Blade Runner czy Westworld stawiają pytania, które ludzkość stawia sobie niemal od początku swego istnienia - co oznacza bycie człowiekiem, czy istnieją granice człowieczeństwa, czy można i czy w ogóle wolno je przesuwać, czy nasze poczucie wyższości i wszechmocy jako gatunku jest uzasadnione. Twórcy Blade Runnera 2049 jak gdyby na przekór oczekiwaniom publiczności nie dostosowali tempa opowieści do potrzeb masowego odbiorcy ani jej nadmiernie nie uprościli, stawiając zamiast tego na ponad trzygodzinną, powolną i nasyconą symbolizmem narrację, która tak jak jej poprzednik w centrum historii stawia refleksję nad ludzkością i filozoficzne pytania o jej istotę, zamiast epatować nadmiarem gadżetów i efektów specjalnych. Dopracowane i estetycznie zapierające dech w piersiach wizualia są obliczone nie na wywołanie fascynacji ponurą i niełatwą do życia dystopią, gdzie wymachując maczetą można się przez chwilę poczuć dzielnym pogromcą zombie, tylko na uświadomienie widzowi - poprzez fizyczne skonfrontowanie go z monumentalnym w wymiarze otoczeniem - jak niewiele znaczymy jako gatunek i jak marne są nasze próby okiełznania rzeczywistości, wymykającej się nawet naszemu rozumieniu, a co dopiero chęci podporządkowania.


Zjawisko fetyszyzacji dystopii ma wiele przyczyn, których dokładne zbadanie jest zadaniem dla jakiegoś antropologa kultury, kulturoznawcy czy socjologa. W niniejszym eseju chciałam jedynie zwrócić na nie uwagę ze względu na to, że jest dla mnie paradoksalne i fascynujące, a także wpływa na odbiór mojej własnej twórczości. Jedną z tych przyczyn może być przekonanie o nieuchronności obudzenia się pewnego dnia w świecie rodem z Blade Runnera czy Mad Maxa. Jeśli nie wierzę, że dokonywane przeze mnie wybory mają wpływ na rzeczywistość, to nie będę się przejmować brakiem wody, jedzenia, wymieraniem gatunków czy powietrzem niezdatnym do oddychania. Zamiast tego skoncentruję się na skompletowaniu sobie stroju inspirowanego postapokaliptyczną modą, albo na grze komputerowej, gdzie uzbrojony po zęby mogę przemierzać miasto przyszłości i na chwilę poczuć się niezwyciężony.

 

24.05.2020